„Nadszedł czas, aby zrozumieć, że przyroda bez człowieka będzie istniała, ale człowiek bez przyrody nie.” Arystoteles
niedziela, 9 września 2018
poniedziałek, 19 lutego 2018
Sójka- strażnik i sprzymierzeniec lasu
Sojka to najbardziej kolorowy ptak należący do rodziny krukowatych. Ma jasnobrązowe upierzenie o różowym zabarwieniu., czarno- niebiesko-białe skrzydła i czarny z wierzchu a pod spodem biały ogon.
W Polsce występuje w całym kraju, najchętniej zamieszkuje lasy liściaste i mieszane, często zamieszkuje obszary zadrzewione śródpolne. Jest ptakiem płochliwym i bojaźliwym, mimo to coraz częściej można spotkać ją w dużych parkach i sadach, zwłaszcza w opuszczonych, zdziczałych, rzadko uczęszczanych przez ludzi, zakłada lęgi.
W Polsce sójka objęta jest ścisłą ochroną gatunkową.
Sójki są ruchliwe i hałaśliwe, są wspaniałymi obserwatorami, to inteligentne i towarzyskie ptaki. potrafią naśladować głosy innych ptaków i ssaków.
Często nazywane są strażnikami lasu, gdyż głośnym skrzekiem ostrzegają inne zwierzęta przed zbliżającym się drapieżnikiem czy też człowiekiem. Ptak, który zauważy człowieka wchodzącego do lasu, przelatuje z drzewa na drzewo między gałęziami, by wysoko usiąść i stamtąd obserwować czy intruz idzie dalej, wtedy znów alarmuje o niebezpieczeństwie i oddala się na bezpieczną odległość itd..
Jet wielkim sprzymierzeńcem leśników, w lecie żywi się owadami i ich larwami( głównie szkodnikami lasów i pól uprawnych), a także bezkręgowcami i małymi zwierzętami.
Jesienią ziarnami, nasionami dębu i buka, część żołędzi zjada a część zakopuje w ziemi pod liśćmi i zaznacza np. kamykiem, by w zimie korzystać z zapasów, nie zawsze udaje jej się odnaleźć te zapasy, ktoś odrzuci kamyk czy śnieg mocno zasypie, wtedy na wiosnę z żołędzi wyrastają dęby, które mogą rosnąć nawet 600 i więcej lat .
.
piątek, 16 lutego 2018
Brysia
Był początek września.
Została znaleziona malutka, wychudzona, zabiedzona, wystraszona kotka...Miała może trzy miesiące, pamiętam gdy jadła tak śmiesznie potrząsała łepkiem, że uszka się jej trzęsły.
Zanieśliśmy ją do weterynarza, jak wydobrzeje w naszym zamierze było oddać ją zaufanej osobie.
Początkowo nieufna, szybko przylgnęła do nas, a my ją pokochaliśmy. Nazwaliśmy ją Brysia wel Dżihad.. Była wesołym i lubiącym zabawy kotkiem, choć nieraz aż za bardzo Wdrapywała się jak wiewiórka na firanki i z góry obserwowała pokój. Na niskich szafkach nie można było nic zostawić, łapką skutecznie machała dotąd aż zrzuciła nieważne czy to był zwykły bibelot, serwetka czy też mały kryształowy wazonik. Lubiła wygrzewać się na słońcu, dużo czasu spała ale ok. 3 nad ranem budziła się. Nocne harce nie pozwalały nam się wyspać, ale wybaczaliśmy jej to. Lubiła się chować i zasnąć w zacisznym miejscu. Była ciekawa nowych rzeczy, to Ona pierwsza musiała obejrzeć każdy nowy zakup a najszczęśliwsza była jeżeli udało jej się w ( czy też na ) nowym nabytku zasnąć. Bała się sylwestrowych wystrzałów, w pierwszym roku tę noc spędziła za lodówką, w następnych latach wtulała się w nasze ramiona i tak przeczekała huki. Nigdy nie zostawiliśmy jej w sylwestra samej w domu.
Miała swoje zasady i przyzwyczajenia. To Ona decydowała komu pozwoli się poprzytulać i pogłaskać.
Gdy siadałam przy komputerze natychmiast wskakiwała mi na kolana , lub na klawiaturę, lubiła spać na stoliku przed ekranem
Z wiekiem stała się spokojniejsza, ale mogliśmy ją godzinami obserwować, jakże rozkosznie spała zmieniając i nienaturalnie wyginając swoje ciało.
Dawała nam tyle rozkoszy i radości.
Niestety we wrześniu po 15 latach opuściła nas na zawsze.
"Wylewam wodę z Twoich pojników,
obmywam ostatni raz Twe kuwety,
zbieram Twą karmę i myślę gdzie oddać,
bo ciało Twe zimnie niestety..
Trafiłaś przypadkiem do tego mieszkania,
Z ulicy, z Kościelnej, z jej środka,
półtora dekady byłaś tutaj obok
szara, żywa kotka...
A teraz jest pustka, i cisza po Tobie
nie patrzy nikt na mnie, nie mruczy
Ja widzę Cię wszędzie, choć Cię przecież nie ma,
wzrok mój po domu się włóczy...
Ty leżysz w bezruchu, już się nie podniesiesz
Ubrana w me łzy, gorzkie szyszki chmielu,
zostaniesz na zawsze w mej serca pamięci
żegnaj Dżihadku... koci przyjacielu..."
autor T.Ch..
Została znaleziona malutka, wychudzona, zabiedzona, wystraszona kotka...Miała może trzy miesiące, pamiętam gdy jadła tak śmiesznie potrząsała łepkiem, że uszka się jej trzęsły.
Zanieśliśmy ją do weterynarza, jak wydobrzeje w naszym zamierze było oddać ją zaufanej osobie.
Początkowo nieufna, szybko przylgnęła do nas, a my ją pokochaliśmy. Nazwaliśmy ją Brysia wel Dżihad.. Była wesołym i lubiącym zabawy kotkiem, choć nieraz aż za bardzo Wdrapywała się jak wiewiórka na firanki i z góry obserwowała pokój. Na niskich szafkach nie można było nic zostawić, łapką skutecznie machała dotąd aż zrzuciła nieważne czy to był zwykły bibelot, serwetka czy też mały kryształowy wazonik. Lubiła wygrzewać się na słońcu, dużo czasu spała ale ok. 3 nad ranem budziła się. Nocne harce nie pozwalały nam się wyspać, ale wybaczaliśmy jej to. Lubiła się chować i zasnąć w zacisznym miejscu. Była ciekawa nowych rzeczy, to Ona pierwsza musiała obejrzeć każdy nowy zakup a najszczęśliwsza była jeżeli udało jej się w ( czy też na ) nowym nabytku zasnąć. Bała się sylwestrowych wystrzałów, w pierwszym roku tę noc spędziła za lodówką, w następnych latach wtulała się w nasze ramiona i tak przeczekała huki. Nigdy nie zostawiliśmy jej w sylwestra samej w domu.
Miała swoje zasady i przyzwyczajenia. To Ona decydowała komu pozwoli się poprzytulać i pogłaskać.
Gdy siadałam przy komputerze natychmiast wskakiwała mi na kolana , lub na klawiaturę, lubiła spać na stoliku przed ekranem
Z wiekiem stała się spokojniejsza, ale mogliśmy ją godzinami obserwować, jakże rozkosznie spała zmieniając i nienaturalnie wyginając swoje ciało.
Dawała nam tyle rozkoszy i radości.
Niestety we wrześniu po 15 latach opuściła nas na zawsze.
"Wylewam wodę z Twoich pojników,
obmywam ostatni raz Twe kuwety,
zbieram Twą karmę i myślę gdzie oddać,
bo ciało Twe zimnie niestety..
Trafiłaś przypadkiem do tego mieszkania,
Z ulicy, z Kościelnej, z jej środka,
półtora dekady byłaś tutaj obok
szara, żywa kotka...
A teraz jest pustka, i cisza po Tobie
nie patrzy nikt na mnie, nie mruczy
Ja widzę Cię wszędzie, choć Cię przecież nie ma,
wzrok mój po domu się włóczy...
Ty leżysz w bezruchu, już się nie podniesiesz
Ubrana w me łzy, gorzkie szyszki chmielu,
zostaniesz na zawsze w mej serca pamięci
żegnaj Dżihadku... koci przyjacielu..."
autor T.Ch..
czwartek, 11 stycznia 2018
Czu-czu Ćwir
Nasz dom był przejściowym schronieniem dla wielu stworzeń: bezpańskie psy, kot (który został na stale i towarzyszył nam
15 lat}, papugi, ranne wrony, kawki, nietoperze a nawet wąż.
Syn {a później znajomi }znajdując ranne zwierzę przynosili do nas lub powiadamiali syna a on opiekował się nimi, leczył u weterynarza, bądź oddawał je odpowiednim służbom, niektórymi opiekował się dłużej...
"Z okazji dnia "pisklaka"...
Była słoneczna upalna niedziela 2000, może 1999 roku... Na polach kwitły właśnie chabry bławatki — pamiętam je z porannego spaceru. Siedziałem w swoim pokoju, gdzieś w środku blokowiska... Przez kilkanaście minut słyszałem za oknem jakieś nietypowo niespokojne popiskiwania ptaków. Nie dawały mi spokoju i w końcu zebrałem się, by wyjrzeć przez okno...
Naprzeciw mnie rosła niewielka akacja, wokoło której nerwowo fruwała para wróblowatych ptaszyn — dzwońców. Po drzewie wspinał się kot, drugi zaś znajdował się w trawie, w jegoż bezpośrednim sąsiedztwie. Zbiegłem na dół po schodach, po chwili stając pod drzewem, z którego właśnie próbował zejść jeden z kotów. W swoim pyszczku trzymał pisklę. Spojrzałem mu w oczy i zapytałem: „I co teraz, kurwa”. Kot upuścił pisklę i skacząc uciekł, gdzieś za swoim kompanem. Podniosłem pisklaka... Na wysokości niespełna 2 metrów znajdowało się opustoszałe gniazdo. W trawie znalazłem kolejne dwa pisklęta: jedno już martwe, drugie żywe, lecz z odgryzionym skrzydłem. Gniazdo było „spalone” (jako namierzone przez koty), toteż pozostało mi zabrać oba żywe pisklaki do domu. Były to różowe delikatne istotki jeszcze pozbawione piór, również oczy miały dopiero po raz pierwszy otworzyć. Z grubej skarpetki „uplotłem” im gniazdo i ułożyłem na meblach. Wkrótce korzystając z książkowej receptury — z rozdziału dotyczącego odchowu młodych papug — rozpocząłem karmienie ziarnojada. Niestety ranne pisklę nie dożyło poranka. Drugi zaś jadł, rósł i wkrótce otworzył oczy, rósł i zyskiwał kolejne segmenty pierza, w międzyczasie nadałem mu imię jedno — wpierw gwiżdżące później słowne - „Czu-czu” i drugie „Ćwir”. Podstawę karmy stanowiły płatki owsiane, które mu kilka minut „memłałem” w swych ustach, aby pod wpływem śliny zostały nadtrawione. Tu uwaga: ślina osoby palącej zabija pisklęta.
W końcu — po około miesiącu — wyglądał jak na dzwońca przystało. Nigdy nie miał klatki, latał więc swobodnie po mieszkaniu i skakał po dywanach. Kwestią czasu było, gdy wymknął się po raz pierwszy na balkon. Przestraszyłem się wtedy i szybko go złapałem. Jednak doszedłem do wniosku, że przestrzeń tą należy mu udostępnić, a zrobi co zechce. Wkrótce wychodził na balkon, po czym wracał do domu. Któregoś dnia jednak znikł z balkonu, by po dwudniowej nieobecności został przyniesiony przez kolegę z asymetrycznego bloku, ten zobaczył niezbyt płochliwą ptaszynę na poręczy swego balkonu, wyciągnął do niej rękę, a ta wskoczyła mu na dłoń. Kolega uznał, że trzeba delikwenta przynieść do mnie. Wrócił więc... Jednak nie chciałem zamykać przed nim świata, a dać mu wybór i możliwość powrotu do natury. Więc znów wylatywał i wracał, aż w końcu przepadł. Nie wiedziałem co się z nim stało, miałem raczej złe myśli.
Po jakimś tygodniu — gdy wracałem do domu — usłyszałem Ćwira w okolicy mej klatki, po chwili spostrzegłem go na drzewie; na tej samej akacji, w której rozłożystym pniu przyszło mu się urodzić, na tej samej akacji, na której stracił swe rodzeństwo i kontakt z rodzicami... Zawołałem go: Czu-czu, Czu-czu... spostrzegł mnie i sfrunął w moją stronę, wyciągnąłem ku niemu rękę, a ten zawisł na chwilę tuż nad moją dłonią, jak by się zastanawiał co zrobić i gdzie jest jego miejsce. Odleciał na pobliskie drzewo, usiadł w koronie, odezwał się kilka razy, po czym odfrunął między blokami w kierunku otwartego horyzontu... Więcej go nie widziałem, lecz wciąż o nim pamiętam..."
autor T.CH.
15 lat}, papugi, ranne wrony, kawki, nietoperze a nawet wąż.
Syn {a później znajomi }znajdując ranne zwierzę przynosili do nas lub powiadamiali syna a on opiekował się nimi, leczył u weterynarza, bądź oddawał je odpowiednim służbom, niektórymi opiekował się dłużej...
Była słoneczna upalna niedziela 2000, może 1999 roku... Na polach kwitły właśnie chabry bławatki — pamiętam je z porannego spaceru. Siedziałem w swoim pokoju, gdzieś w środku blokowiska... Przez kilkanaście minut słyszałem za oknem jakieś nietypowo niespokojne popiskiwania ptaków. Nie dawały mi spokoju i w końcu zebrałem się, by wyjrzeć przez okno...
Naprzeciw mnie rosła niewielka akacja, wokoło której nerwowo fruwała para wróblowatych ptaszyn — dzwońców. Po drzewie wspinał się kot, drugi zaś znajdował się w trawie, w jegoż bezpośrednim sąsiedztwie. Zbiegłem na dół po schodach, po chwili stając pod drzewem, z którego właśnie próbował zejść jeden z kotów. W swoim pyszczku trzymał pisklę. Spojrzałem mu w oczy i zapytałem: „I co teraz, kurwa”. Kot upuścił pisklę i skacząc uciekł, gdzieś za swoim kompanem. Podniosłem pisklaka... Na wysokości niespełna 2 metrów znajdowało się opustoszałe gniazdo. W trawie znalazłem kolejne dwa pisklęta: jedno już martwe, drugie żywe, lecz z odgryzionym skrzydłem. Gniazdo było „spalone” (jako namierzone przez koty), toteż pozostało mi zabrać oba żywe pisklaki do domu. Były to różowe delikatne istotki jeszcze pozbawione piór, również oczy miały dopiero po raz pierwszy otworzyć. Z grubej skarpetki „uplotłem” im gniazdo i ułożyłem na meblach. Wkrótce korzystając z książkowej receptury — z rozdziału dotyczącego odchowu młodych papug — rozpocząłem karmienie ziarnojada. Niestety ranne pisklę nie dożyło poranka. Drugi zaś jadł, rósł i wkrótce otworzył oczy, rósł i zyskiwał kolejne segmenty pierza, w międzyczasie nadałem mu imię jedno — wpierw gwiżdżące później słowne - „Czu-czu” i drugie „Ćwir”. Podstawę karmy stanowiły płatki owsiane, które mu kilka minut „memłałem” w swych ustach, aby pod wpływem śliny zostały nadtrawione. Tu uwaga: ślina osoby palącej zabija pisklęta.
W końcu — po około miesiącu — wyglądał jak na dzwońca przystało. Nigdy nie miał klatki, latał więc swobodnie po mieszkaniu i skakał po dywanach. Kwestią czasu było, gdy wymknął się po raz pierwszy na balkon. Przestraszyłem się wtedy i szybko go złapałem. Jednak doszedłem do wniosku, że przestrzeń tą należy mu udostępnić, a zrobi co zechce. Wkrótce wychodził na balkon, po czym wracał do domu. Któregoś dnia jednak znikł z balkonu, by po dwudniowej nieobecności został przyniesiony przez kolegę z asymetrycznego bloku, ten zobaczył niezbyt płochliwą ptaszynę na poręczy swego balkonu, wyciągnął do niej rękę, a ta wskoczyła mu na dłoń. Kolega uznał, że trzeba delikwenta przynieść do mnie. Wrócił więc... Jednak nie chciałem zamykać przed nim świata, a dać mu wybór i możliwość powrotu do natury. Więc znów wylatywał i wracał, aż w końcu przepadł. Nie wiedziałem co się z nim stało, miałem raczej złe myśli.
Po jakimś tygodniu — gdy wracałem do domu — usłyszałem Ćwira w okolicy mej klatki, po chwili spostrzegłem go na drzewie; na tej samej akacji, w której rozłożystym pniu przyszło mu się urodzić, na tej samej akacji, na której stracił swe rodzeństwo i kontakt z rodzicami... Zawołałem go: Czu-czu, Czu-czu... spostrzegł mnie i sfrunął w moją stronę, wyciągnąłem ku niemu rękę, a ten zawisł na chwilę tuż nad moją dłonią, jak by się zastanawiał co zrobić i gdzie jest jego miejsce. Odleciał na pobliskie drzewo, usiadł w koronie, odezwał się kilka razy, po czym odfrunął między blokami w kierunku otwartego horyzontu... Więcej go nie widziałem, lecz wciąż o nim pamiętam..."
autor T.CH.
niedziela, 7 stycznia 2018
Źródełko św. Jana Nepomucena w Orłowie.
Na terenie Skierbieszowskiego Parku Krajobrazowego
można spotkać obiekty związane z kultem religijnym mieszkańców: kościoły, kaplice, rzeźbione figury i przydrożne świątki, znajdują się tu "cudowne źródełka".
W Orłowie Murowanym u podnóża wzniesienia ( od strony .zachodniej) na którym Kościół św. Kajetana znajduje się źródełko Św. Jana Nepomucena, orędownika chroniącego przed groźnym żywiołem wód takich jak: powodzie, oberwanie chmur, gradobicie.
W/g wierzeń św. Jan ma w swej opiece źródła, rzeki, strumienie, stawy, jeziora a także studnie, potrafi również usprawnić gospodarkę wodną organizmu, likwidować obrzęki i opuchlizny.
Przy źródle stoją dwie figury zob. galerię. Figura z lewej strony z krzyżem przyciśniętym do piersi przedstawia św. Jana Nepomucena, co do drugiej rzeźby z dzieciątkiem Jezus, podawane są dwie wersje: jedna mówi, że to postać św. Józefa, patrona dzieci i opiekuna rodzin, druga i ta ostatnio podawana, że jest to figura św. Antoniego Padewskiego.
Autor ani genezy powstania rzeźb, nie jest znana, prawdopodobnie pochodzą z przełomu XVIII i XIX wieku i wykonane zostały przez miejscowych rzemieślników.
Właściwości lecznicze wody bijącej ze źródła św. Jana w Orłowie znane są od co najmniej lat siedemdziesiątych XIX wieku.
W testamencie sporządzonym w Warszawie w maju 1878 roku przez właściciela dóbr w Orłowie, polityka i filantropa, hrabiego Kajetana Kickiego czytamy:
Źródełko znajduje się na wschód od XIX-wiecznego zespołu pałacowo-parkowego w pobliżu malowniczych łąk i stawów.
można spotkać obiekty związane z kultem religijnym mieszkańców: kościoły, kaplice, rzeźbione figury i przydrożne świątki, znajdują się tu "cudowne źródełka".
W Orłowie Murowanym u podnóża wzniesienia ( od strony .zachodniej) na którym Kościół św. Kajetana znajduje się źródełko Św. Jana Nepomucena, orędownika chroniącego przed groźnym żywiołem wód takich jak: powodzie, oberwanie chmur, gradobicie.
W/g wierzeń św. Jan ma w swej opiece źródła, rzeki, strumienie, stawy, jeziora a także studnie, potrafi również usprawnić gospodarkę wodną organizmu, likwidować obrzęki i opuchlizny.
Przy źródle stoją dwie figury zob. galerię. Figura z lewej strony z krzyżem przyciśniętym do piersi przedstawia św. Jana Nepomucena, co do drugiej rzeźby z dzieciątkiem Jezus, podawane są dwie wersje: jedna mówi, że to postać św. Józefa, patrona dzieci i opiekuna rodzin, druga i ta ostatnio podawana, że jest to figura św. Antoniego Padewskiego.
Autor ani genezy powstania rzeźb, nie jest znana, prawdopodobnie pochodzą z przełomu XVIII i XIX wieku i wykonane zostały przez miejscowych rzemieślników.
Właściwości lecznicze wody bijącej ze źródła św. Jana w Orłowie znane są od co najmniej lat siedemdziesiątych XIX wieku.
W testamencie sporządzonym w Warszawie w maju 1878 roku przez właściciela dóbr w Orłowie, polityka i filantropa, hrabiego Kajetana Kickiego czytamy:
Obecnie teren wokół źródełka jest zadbany, co świadczy o ważności religijnej i popularności tego miejsca i przypisywanej mu cudownej mocy. Do dziś woda ze źródełka otoczona jest czcią, często można tu spotkać ludzi obmywających się źródlaną wodą. Źródełko św.Jana przyciąga nie tylko miejscowych ale również turystów. |
W sierpniu 2013 r miejsce to zostało odnowione i poświęcone przez metropolitę lubelskiego Stanisława Budzika.
Źródełko znajduje się na wschód od XIX-wiecznego zespołu pałacowo-parkowego w pobliżu malowniczych łąk i stawów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)