czwartek, 11 stycznia 2018

Czu-czu Ćwir

Nasz dom był przejściowym  schronieniem dla wielu stworzeń: bezpańskie psy, kot (który został na stale i towarzyszył nam
 15 lat}, papugi, ranne wrony, kawki, nietoperze a nawet wąż.
 Syn {a później  znajomi }znajdując ranne zwierzę przynosili do nas lub powiadamiali syna a on opiekował się nimi, leczył u weterynarza,  bądź oddawał je odpowiednim służbom, niektórymi opiekował się dłużej...
"Z okazji dnia "pisklaka"...
Była słoneczna upalna niedziela 2000, może 1999 roku... Na polach kwitły właśnie chabry bławatki — pamiętam je z porannego spaceru. Siedziałem w swoim pokoju, gdzieś w środku blokowiska... Przez kilkanaście minut słyszałem za oknem jakieś nietypowo niespokojne popiskiwania ptaków. Nie dawały mi spokoju i w końcu zebrałem się, by wyjrzeć przez okno...
Naprzeciw mnie rosła niewielka akacja, wokoło której nerwowo fruwała para wróblowatych ptaszyn — dzwońców. Po drzewie wspinał się kot, drugi zaś znajdował się w trawie, w jegoż bezpośrednim sąsiedztwie. Zbiegłem na dół po schodach, po chwili stając pod drzewem, z którego właśnie próbował zejść jeden z kotów. W swoim pyszczku trzymał pisklę. Spojrzałem mu w oczy i zapytałem: „I co teraz, kurwa”. Kot upuścił pisklę i skacząc uciekł, gdzieś za swoim kompanem. Podniosłem pisklaka... Na wysokości niespełna 2 metrów znajdowało się opustoszałe gniazdo. W trawie znalazłem kolejne dwa pisklęta: jedno już martwe, drugie żywe, lecz z odgryzionym skrzydłem. Gniazdo było „spalone” (jako namierzone przez koty), toteż pozostało mi zabrać oba żywe pisklaki do domu. Były to różowe delikatne istotki jeszcze pozbawione piór, również oczy miały dopiero po raz pierwszy otworzyć. Z grubej skarpetki „uplotłem” im gniazdo i ułożyłem na meblach. Wkrótce korzystając z książkowej receptury — z rozdziału dotyczącego odchowu młodych papug — rozpocząłem karmienie ziarnojada. Niestety ranne pisklę nie dożyło poranka. Drugi zaś jadł, rósł i wkrótce otworzył oczy, rósł i zyskiwał kolejne segmenty pierza, w międzyczasie nadałem mu imię jedno — wpierw gwiżdżące później słowne - „Czu-czu” i drugie „Ćwir”. Podstawę karmy stanowiły płatki owsiane, które mu kilka minut „memłałem” w swych ustach, aby pod wpływem śliny zostały nadtrawione. Tu uwaga: ślina osoby palącej zabija pisklęta.
W końcu — po około miesiącu — wyglądał jak na dzwońca przystało. Nigdy nie miał klatki, latał więc swobodnie po mieszkaniu i skakał po dywanach. Kwestią czasu było, gdy wymknął się po raz pierwszy na balkon. Przestraszyłem się wtedy i szybko go złapałem. Jednak doszedłem do wniosku, że przestrzeń tą należy mu udostępnić, a zrobi co zechce. Wkrótce wychodził na balkon, po czym wracał do domu. Któregoś dnia jednak znikł z balkonu, by po dwudniowej nieobecności został przyniesiony przez kolegę z asymetrycznego bloku, ten zobaczył niezbyt płochliwą ptaszynę na poręczy swego balkonu, wyciągnął do niej rękę, a ta wskoczyła mu na dłoń. Kolega uznał, że trzeba delikwenta przynieść do mnie. Wrócił więc... Jednak nie chciałem zamykać przed nim świata, a dać mu wybór i możliwość powrotu do natury. Więc znów wylatywał i wracał, aż w końcu przepadł. Nie wiedziałem co się z nim stało, miałem raczej złe myśli.
Po jakimś tygodniu — gdy wracałem do domu — usłyszałem Ćwira w okolicy mej klatki, po chwili spostrzegłem go na drzewie; na tej samej akacji, w której rozłożystym pniu przyszło mu się urodzić, na tej samej akacji, na której stracił swe rodzeństwo i kontakt z rodzicami... Zawołałem go: Czu-czu, Czu-czu... spostrzegł mnie i sfrunął w moją stronę, wyciągnąłem ku niemu rękę, a ten zawisł na chwilę tuż nad moją dłonią, jak by się zastanawiał co zrobić i gdzie jest jego miejsce. Odleciał na pobliskie drzewo, usiadł w koronie, odezwał się kilka razy, po czym odfrunął między blokami w kierunku otwartego horyzontu... Więcej go nie widziałem, lecz wciąż o nim pamiętam..." 
autor T.CH.

Brak komentarzy: